Moje pierwsze powidło

Postanowiłem zacząć od czegoś dużego, dlatego też moje blogowe Hello World zaczynam od powidła, które jest znacznie bardziej pracochłonne w porównaniu z dżemami, jakie już w tym roku robiłem. Zajmowanie się różnymi przetworami okazało się całkiem dobrym uzupełnieniem grafiku zajęć na czas, gdy wskazane jest izolowanie się z powodu pandemii.

Moja idea to tworzenie fabularyzowanych przepisów przetworów, które wszyscy pewnie i tak znają.

Moje zasady

  1. Bez pośpiechu
  2. Najwyższa Jakość (jak u pewnego znanego autora)
  3. Nie musi być wydajnie
  4. Ale może, jeśli nie przeczy to wcześniejszym zasadom

Do dzieła

Mój pierwotny plan zakładał wycieczkę rowerową na drugi koniec Krakowa, na targowisko Rybitwy, by kupić tam 10 kilogramów śliwek w hurtowej cenie. Niestety okazało się, że hurtowa cena oznacza także hurtowe ilości, a na przewiezienie 20 kilogramów w sakwach nie byłem mentalnie przygotowany. Co bym zresztą z tym zrobił? Ostatecznie kupiłem 6 kilogramów na targu pod domem.

Zacząłem od pestkowania śliwek nożem. Zakładam, że piszę przede wszystkim by zachęcić ludzi o niewielkim doświadczeniu, dlatego nie będę skąpił szczegółów, o których być może wszyscy wiedzą, ale i tak warto napisać.

Efekt mniej więcej taki. Robi wrażenie.

Śliwki gotowe do smażenia

Na dno wlałem odrobinę wody, narzuciłem na garnki pokrywki i zacząłem smażenie. Wkrótce naszła mnie jednak refleksja, że takiej ilości nie sposób mieszać, by zapobiec przypalaniu, więc oddzieliłem część do mniejszego garnka i zacząłem podgrzewać obydwa. Po wstępnym podgrzaniu pokrywki zdjąłem dla ułatwienia parowania. Wbrew wszelkim przewidywaniom, okazało się, że we wcześniej uruchomionym garnku śliwki smażą się doskonale, stopniowo zamieniając się w wodnistą zupę śliwkową, za to w tym podgrzewanym krócej zaczęły się przypalać. Po krótkiej operacji, którą w godzinach pracy nazwałbym Disaster Recovery, udało się przenieść całość do innego garnka i pozbyć się kilku przypalonych śliwek, które następnie zostały trwale wyeliminowane. Naturalnie zgodnie z tradycyjną recepturą nie dodawałem żadnego cukru. Wprowdziłem surowy rygor i mieszałem w garnku co pół lekcji w Duolingo.

W Internecie co prawda czytałem, że przygotowanie powidła zajmuje czasem po 4-5 godzin przez kilka dni, zwłaszcza gdy używa się pieca, na którym ciężko kontrolować temperaturę. Uznałem, że skoro i tak musi być utrzymywana temperatura w okolicy wrzenia wody, to ilość przekazywanej energii nie wpływa na jakość efektu końcowego, dlatego też manewrowałem temperaturą tak, aby przy założonej częstotliwości mieszania balansować na granicy przywierania do dna i przypalania. Czasem lubię ryzyko. Po jakichś dwóch godzinach wyłączyłem kuchenkę, oceniłem konsystencję i stwierdziłem, że to było dobre. Tak minął dzień pierwszy.

Drugiego dnia uzupełniłem wiedzę dotyczącą tworzenia prawdziwych powideł poprzez rozmowę z babcią i wiedziałem już, że nie pójdę śladem większości przepisów w internecie, gdzie ludzie machają ręką na skórki i czekają aż same się rozpadną, na co po pierwszym dniu u mnie się nie zanosiło. Dlatego też zabrałem się za przecieranie całości tłuczkiem przez sitko.

Śliwki przed tarciem

Zajęło to jakieś półtorej godziny i gdy zabrałem się za smażenie śliwek, to byłem już bardzo zmęczony. Po kolejnej półtorej godziny dałem sobie spokój. Nie miałem już siły przygotować sobie nic do jedzenia, więc na kolację zjadłem chleb ze skórkami śliwek. Tak minął dzień drugi.

Na szczęście mogłem liczyć na wsparcie przy obserwacji czy powidło się nie przypala

Trzeciego dnia poszło już całkiem sprawnie, po około dwóch godzinach w końcu osiągnąłem konsystencję pozwalającą na umieszczenie ich w słoiczkach i pasteryzację, aby dłużej wytrzymały. Przy okazji, aby łączyć naukę z zabawą, postanowiłem zmierzyć jak wiele powidła pozostało po możliwie dokładnym wyskrobaniu garnka.

Pod koniec pracy

Okazało się, że z 6 kilogramów śliwek (ważonych przed pestkowaniem) powstało 1.9 kilograma powidła, z czego 23 gramy pozostały na ściankach granka. Daje to stratę około 1,2% urobku i sugeruje, że uzasadnione może być używanie lepszych narzędzi do przenoszenia zawartości między pojemnikami. Tak wysokie straty uzasadniają także moją awersję do przekładania zawartości z garnka do garnka, bo zawsze podświadomie cierpiałem, gdy myślałem o marnujących się resztkach.

Drugą, dużo bardziej oczywistą, obserwacją było, że masa powidła stanowi około \(\frac{1}{3}\) masy śliwek.

Pasteryzacja

Tutaj nie komplikowałem. W garnku z wodą, wyłożonym na dnie szmatą (co ponoć zapobiega pękaniu szkła, choć sam tego nie doświadczyłem) umieściłem słoiki z przetworami. Po 20 minutach podgrzewania zakręconych słoiczków stwierdziłem, że to wystarczy.

Smażenie powideł

Dlaczego właściwie przygotowywanie powideł nazywa się smażeniem? Wikipedia powiedziała mi, że smażenie powinno spełniać następujące warunki:

  • temperatura powyżej 150 °C
  • obecność tłuszczu (za wyjątkiem smażenia beztłuszczowego, choć to też nie to)

Powidło żadnego z tych warunków nie spełnia. Nie znalazłem uzasadnienia lepszego niż to, że tak się po prostu przyjęło. Gdzie indziej wyczytałem, że to powinno się nazywać „prażenie”, ale brzmi to dla mnie jeszcze dziwniej, więc pozostanę przy smażeniu.

Finał

Pomijając wątpliwości jak nazywa się to, co robiłem, jestem w pełni zadowolony z efektu.

Jeśli chodzi usprawnianie procesu, to na pewno dużo wygodniejsza byłaby możliwość przygotowania powideł bez konieczności mieszania. W Internecie znalazłem interesujący wpis na blogu hajduczeknaturalnie.pl (akapit zatytułowany „Powidła bez mieszania – edycja jesienna”), gdzie opisany jest właśnie taki sposób. Dużo wolniejszy, ale bezobsługowy. Myślę, że warto będzie spróbować tego w przyszłym roku, ale i tak za pierwszym razem chciałem wykonać te powidła sposobem tradycyjnym, aby mieć porównanie.

Żałuję, że dopiero teraz znalazłem w sobie motywację do pisania bloga. Pozostaje zapaść w sen zimowy i śnić plany na przyszły sezon. Jedyne co mi jeszcze pozostało, to nastawienie eksperymentalnej nalewki z dzikiej róży zebranej na początku października, a także drugie podejście do cydru. Dołożę także butelkowanie gotowej nalewki, bo choć jest to proste i oczywiste, to stanowi doskonały pretekst do przedstawienia stosowanego przeze mnie sprzętu, który zmodyfikowałem nieco w porównaniu z tym dostępnym w sklepie.